Page 38 - Grudzien2014

Basic HTML Version

Bagnisko
M
roźna zima zaległa w śnieżnej
kniei.
Jeszcze lśniły czerwone smugi zachodzącego
słońca, gdy nad zamarzłe bagnisko wytoczył
się wielki, drżący księżyc. Cicho j ak śnieżny
kłąb przeleciała sowa. Wiatr ustał i cisza
otulała kniej ę. Wirujące płatki śniegu j ak
puch – lekko opadały na ziemię.
Drzewa i krzewy pod ciężką okiścią śniegu
wyglądały j ak nieziemskie zj awy. Zdawało
się, że kołysząc podchodzą coraz bliżej i
bliżej , że kłaniają się sobie i gaworzą, a trawy
i trzciniska słały srebrny, bajkowy kobierzec.
Z głębi lasu ozwało się pohukiwanie sowy –
drapieżny łowca oznajmiał swe przybycie.
–Gdzieś w ostępie bagien przeleciał j akby sz-
mer, j akiś szelest. W lesie cicho trzasnęła
gałązka, i znowu cisza. . . Księżyc podnosił
swój blask coraz wyżej , coraz j aśniej rozle-
wał upiorną poświatę. Widno na śnieżnej
połaci, aż wzrok leci hen, do granic lasu,
gdzie w niebo snują się cienkie dymy z
kominów wiej skich. W śnieżnej oddali ode-
zwał się pies, odpowiedział mu drugi i trzeci
– stróżę trzymają w obej ściach.
Znowu j akieś szmery w bagnisku –i nagle
wrzask, tumult, charkot, wściekłe kwiczenie i
trzaskanie szabel o fajki – huczka. Drżenie
ogarnia łowcę. W oczach lornetka - widać j a-
kieś rozpędzone cienie w oddali. Sztucer do
ręki. Nic, cisza. Oddech wraca i rozluźniają
się mięśnie. Z głębi moczaru słychać j akieś
sapanie, mlaskanie - j akby zapaśników. . . Ci-
chutko w stronę lasu idą sarny, rudel kilku
kóz z koźlętami. Spłoszyła j e huczka, wolą
zej ść z drogi groźnym miłośnikom księżyco-
wej nocy. Wtem z głębi lasu, gdzieś z tyłu
znowu wściekła gonitwa, przeraźliwe kwi-
czenie i łomot po krzakach. Tam j est kilka
odyńców, toczą krwawą walkę o lochy, o pra-
wo miłości wyłącznej . Tylko naj silniej szy,
naj bardziej doświadczony w walkach zosta-
nie. Reszta poraniona, rozpędzona musi ze-
j ść z pola. Aż do czasu, kiedy staremu sił
braknie, gdy młodszy go zwycięży. Wówczas
odejdzie i będzie wiódł życie samotnika – j e-
dyńca - aż do śmierci. Dziś j ednak święci tri-
umfy, słychać j ak groźnie opędza lochy aby
nie oddalały się z watahy, j ak bierze j e w po-
siadanie. . . - Jakiś cień przecina bagnisko w
stronę wioski - lis sznuruj e po śniegu.
Uhuuuu - sowa odzywa się z głębi lasu.
Przerażona sójka krzykiem ostrzega
o zgrozie. . . Znowu cicho trzasnęła gałązka i
j akiś szmer zmącił ciszę za plecami.
Drgnąłem. Wilgotną z nadmiaru wrażeń dło-
nią objąłem sztucer. Szmer powtórzył się w
trzcinisku z prawej strony. - Ostrożnie, kule-
jąc i zostawiając za sobą strugę farby, wy-
chynął z zarośli rosły wycinek groźnie
łyskając orężem.
Kłąb pary otaczał mu
gwizd. Cały ośnieżony j ak duch stanął i za-
węszył.
Nad bagniskiem nadal unosił się odór huczki
– zapach miłości i pożądania. Zapach walki,
którą stoczył i przegrał. We łbie miał chaos i
wzrok mu się mącił. Oto widział siebie j ak
szarżuj e na wielkiego odyńca i j ak ten j ed-
nym skrętem gwizdu rozpruł mu szablami
bark aż do kości. Chwiał się na biegach i
groźnie trzaskał orężem.
Naprowadziłem
krzyż lunety na komorę zwierza, miękko
ściągnąłem spust. Padł w ogniu i odszedł
wraz z walką o watahę, pisząc testament na
śniegu.
Długi czas siedziałem bez ruchu, chłonąc
oczami to co zmysły już posiadły, aż ziąb za-
ciągnął i nogi zdrętwiały. Podszedłem powoli
do czarnego zwierza. Na kolanie - dziękując
św. Hubertowi za tak wielki dar - gałązkę ło-
ziny j ako „ostatni kęs” podałem mu do pys-
ka. Drugi odłomek położyłem j ako „pieczęć”
na ranie,
a ostatnią część – j ako „złom” –
nagrodę i honor dla łowcy – za wstążkę ka-
pelusza. Jego oręż wisi nad moim biurkiem w
gabinecie myśliwskim, koi nerwy i sprawia,
że we wspomnieniach czas nie ma znaczenia,
a piękne chwile trwają. . .
Darz Bór
Lektor Expert Polskiego Związku Łowieckiego
Mirosław Jerzy Więckowski
Słońsk, zima 2000.
foto: ©dephositphoto\kyslynskyyj pg